Uwielbiam niespodzianki, a szczególnie takie, gdy dostaję wiadomość, że wygrałam coś, co już dawno było na mojej liście marzeń do spełnienia! Powiadomienie o wygranym karnecie dla dwóch osób na Orange Warsaw Festival dostałam wieczorem w czwartek, kiedy do pierwszego koncertu nie zostało nawet 24 godziny! Na szczęście szybko udało mi się ogarnąć podróż do Warszawy i za kolejnych kilka godzin już siedziałam w pociągu w drodze na festiwal!
Całe wydarzenie odbywało się na Torze Wyścigów Konnych na Służewcu w Warszawie, a już od przekroczenia bramek czuło się ten wspaniały, beztroski klimat, dzięki któremu można o wszystkim zapomnieć i skupić się na relaksowaniu przy muzyce! Festiwale to chyba najlepsza forma koncertów, bo oprócz swoich ulubionych gwiazd mamy możliwość poznać całkiem nowe, do tego możemy wybierać kogo będziemy słuchać z całej plejady artystów, ewentualnie latać od sceny do sceny (a na OWF były aż trzy) i zobaczyć wszystkie gwiazdy. Źródło zdjęć: 1, 2 i 3
Swoją muzyczną przygodę zaczęłyśmy od koncertu Hey - jedynego polskiego akcentu, który przyciągnął naszą uwagę.
Nie wiadomo skąd nad Służewcem pojawiły się czarne chmury, przynosząc ze sobą ulewę i burzę, więc niezmiernie cieszyło nas, że zespół, na który czekałyśmy tego dnia najbardziej - Papa Roach, zagra na scenie pod dachem :) Chcąc zająć sobie jak najlepsze miejsca załapałyśmy się jeszcze na końcówkę występu Three Days Grace - dotąd nie miałam pojęcia o ich istnieniu i to był błąd! Za to występem Papa Roach jestem zachwycona, chyba nie było utworu, który by mi się nie podobał. Fajnie, że wokalista zauważył wypełniony po brzegi namiot i non stop utrzymywał kontakt z publicznością, nie wspomnę już o tym jak dobrze miał pierwszy rząd :)
Zarówno ulewa, jak i uroczystość na której musiałam się pojawić w Lublinie następnego dnia, sprawiła, że mogłyśmy zostać na koncercie The Chemical Brothers tylko chwilę, czego niesamowicie żałuję! Już od pierwszej minuty, wcale nie miałam ochoty stamtąd wychodzić, muzyka + wizualizacje na najwyższym poziomie!
Drugiego dnia zrobiłyśmy sobie dzień przerwy i nie pojawiłyśmy się w Warszawie, a moim skromnym zdaniem ten dzień był najsłabszy, nie zainteresowała mnie żadna z występujących gwiazd.
Za to trzeci dzień przeszedł moje oczekiwania... na terenie festiwalu pojawiłyśmy się dość późno, bo przed 19, ale widok był niesamowity: jeden wielki tłum! Zaczęło się od koncertu Bastille. W każdej relacji z festiwalu czytam, że mieli najlepszy kontakt z publicznością - nie mogę się z tym nie zgodzić. Do tego takie z nich słodziaki! ♥ ( o ile można tak powiedzieć o artystach :)
Potem przyszedł czas na gwiazdę zza oceanu - Incubus. Był to ich pierwszy koncert w Polsce i choć przyznaję, że oprócz nazwy zespołu, która obiła mi się o uszy, to nie kojarzyłam ich twórczości, to przez cały koncert czułam się jak zahipnotyzowana muzyką, jestem pod wrażeniem wielu utworów, a co do wokalisty: niektórzy ludzie, to jednak są stworzeni żeby stać na scenie i być gwiazdami! :)


Na koniec największa gwiazda festiwalu, czyli Muse. Nagle wszyscy wpadli na ten sam pomysł żeby dostać się do pierwszych rzędów, więc po chwili wszystko się zablokowało i jeśli mam wyobrazić sobie ,,sardynki w puszce", to wyglądają dokładnie tak jak my na koncercie:D Na szczęście przejście kilka rzędów do tyłu, pozwoliło nam cieszyć się koncertem, jednocześnie oddychać i mieć możliwość ruszania rękami i nogami :D Nie wiem czemu, zespół kojarzył mi się wcześniej z nudnym brytyjskim rockiem (wybaczcie fani :) a tu nagle okazało się, że jest całkiem inaczej. Przed koncertem przeczytałam gdzieś, że to jeden z najlepszych zespołów świata. Teraz już wiem, że to wcale nie były puste słowa! Do tego ciągle coś się działo, raz zostaliśmy obsypani czerwono-białym konfetti, a potem pojawiły się nad nami ogromne piłki (?!) do odbijania.




Gwiazdom też się chyba podobało, bo podziękowali fanom na Instagramie, z resztą publiczność zgromadzona na zdjęciach też robi wrażenie. Po lewej zdjęcie Bastille, po prawej Muse.
Jak mogę podsumować czas spędzony na OWF 2015? Było cudownie!
Gwiazdy spisały się na medal, wciąż nie mogę się uwolnić od kilku piosenek, a ,,depresja pokoncertowa" jeszcze się utrzymuje:) Do tego jestem pod wrażeniem, że mimo tłumu, ludzie byli kulturalni i szanowali się, a dzięki temu każdy miał odrobinę miejsca (*nie dotyczy koncertu Muse:) by bezpiecznie się bawić!
Tak, słyszałam o aferze z cenami biletów w przedsprzedaży, które potem magicznie się obniżyły, a w dniu koncertu można je było dostać za śmieszne pieniądze; czytałam wszelkie hejty na profilu wydarzenia, że niby kolejki do toalet kosmiczne (serio 5-10 minut czekania na masowej imprezie to dużo?!), że za dużo budek z jedzeniem (tu też nie wiem komu to przeszkadzało), zarówno obsługi wydarzenia i służb porządkowych było tak dużo, że sama byłam zdziwiona jak szybko przebiega wpuszczanie na teren. A już najbardziej śmieszą mnie te żale wylewane na Facebooku, że mieszkańcy pobliskich dzielnic nie mogli spać, że muzyka była za głośno, wibracje za duże, że dzwonili na policję i straż miejską, a oni nic z tym nie zrobili. No dziwne, przecież powinni nas wszystkich rozgonić, artystów zapakować do więzienia i zamknąć teren. I najlepiej gdyby w ogóle w Warszawie nic się nie działo, żadnych wydarzeń kulturalnych, przecież mogli nam dać słuchawki, zrobić ,,silent concert", a nie puszczać głośno muzykę. Może czas się jednak przeprowadzić na wieś i uciec z ,,głośnej" stolicy? :)
Wszyscy wszystko hejtują, a ja chciałam tylko pozdrowić PKP i podziękować za nowy ,,super" rozkład, dzięki któremu trasę Warszawa-Lublin musiałyśmy pokonać trzema pociągami ♥